Rozlewiska Dunaju, które opisywałem w poprzednim rozdziale to już prawie granica z Ukrainą. Stąd mam już tylko 20 km do Orlivki, gdzie przekroczę płatnym statkiem granicę ukraińsko-rumuńską. To przejście graniczne zostało otwarte ledwie rok temu, więc nawet lokalni ludzie niezbyt wiele o nim wiedzą. Nie wiem więc, co ile promy odpływają i, co gorsza, o której godzinie jest ostatni prom. Muszę odpowiednio wymierzyć przybycie na granicę, żeby znaleźć się po drugiej stronie rzeki w Rumunii jeszcze zanim zajdzie słońce. Nie mogę przecież pierwszego dnia w nowym kraju, bez lokalnej waluty jechać po ciemku i szukać miejsca na rozbicie obozu. To byłoby szalone.
Zostały mi 3 km do Orlivki. Czuję, że tył roweru zaczyna latać na prawo i lewo. Mam gumę. Wymieniam dętkę, mam już wprawę. W sakwie mam jedną nową dętkę i jedną używaną, ale załataną i elegancko przygotowaną na taką sytuację. Biorę tę używaną, żeby ta nowa została na czarną godzinę. Zaczynam pompować nowe koło. Wszystko idzie jak po maśle do momentu, kiedy ściągam pompkę z wently. Odkręcając pompkę, odkręcam też wentyl i całe powietrze, które właśnie wpompowałem, ulatuje z hukiem w dwie sekundy. Kurwa. Próbuję jeszcze raz, tym razem starając się przytrzymać wentyl zwinnymi palcami. Nie idzie go jednak naprawić. Ściągam więc oponę i wkładam kolejną dętkę, tym razem tę nową, zostawioną na czarną godzinę. Pompuję. Znów poszedł wentyl. Dokładnie to samo. Nie wiem, czy to wina pompki, czy wentyla. Zamykam oczy i biorę parę większych wdechów, staram się ochłonąć. Sytuacja nie jest jeszcze krytyczna. Mam jeszcze jedną dętkę, która wiem, że na pewno zadziała z tą pompkę. To jest ta dętka, która się dziś przebiła. Muszę ją tylko na szybko załatać i zwulkanizować i mogę jechać. Zabieram się do roboty.

Zatrzymuje się przy mnie samochód osobowy, jakiś stary sedan. Gość pyta, czy wszystko dobrze, ale niespecjalnie czeka na moją odpowiedź. Każe mi wsiadać do środka, mówi, że jedzie do Orlivki. Pytam co z rowerem. Wyszczerza złote zęby i otwiera bagażnik. Mówię mu, że przecież rower wypadnie z tego bagażnika, nie będzie jak go przecież zamknąć. On na to, że to „ruskaja maszyna”, i że jedziemy do magazina, gdzie wszystko naprawią. Każe mi szybko wrzucać wszystko do samochodu. Wrzucam sakwy, butelki, jedzenie. Wszystko luzem do tego przeklętego bagażnika. Siadam z przodu na siedzeniu pasażera i z przerażeniem patrzę w prawe lusterko. Vladimir pyta mnie, czy boję się o rower. Mówię mu, że ten rower to mój cały żizń. Vladimir rechocze, szczerzy swoje złote zęby i redukuje na dwójkę, żeby przyspieszyć na górce. Dosłownie skręcam się ze strachu o rower na tym przednim siedzeniu. Nie pamiętam nawet twarzy Vladimira, tak byłem zestresowany, że rower wyleci.
Docieramy do Orlivki. Równie szybko co pakowanie, następuje wypakowanie wszystkiego z samochodu. Vladimir z piskiem opon odjeżdża swoją ruskają maszyną, a ja stoję przed zamkniętym wulkanizatorem. Ulica jest pusta. Zza płotu szczeka tylko bez przerwy rozwścieczony pies. Podchodzi do mnie ni stąd, ni z owąd chłopak, na oko w moim wieku. Pyta mnie co się stało. Prezentuję mu co dzieje się z wentylem po napompowaniu dętki. Zostawia mnie na kilka minut, po czym wraca ze starą, metalową pompą, do której podłączony jest gumowy wąż. Nakładamy wąż bez wkręcania na wentyl i udaje nam się napompować koło pomimo tego zepsutego wentyla. Dziękuję mu bardzo, uratował mnie. On tylko wzrusza ramionami i kieruje się w kierunku swojego domu odnieść pompę. Ruszam w pośpiechu na prom. Jest już 16. Za 50 minut zajdzie słońce.
Dojeżdżam na przejście graniczne o 16:20. Prom odpływa o 16:30. Kolejny za 3 godziny. Pogranicznicy odkrywają (z mojej winy) gaz pieprzowy – pytają mnie, czy wiozę ze sobą jakiekolwiek bronie i wymieniają gaz pieprzowy, a ja niepotrzebnie się przyznaję. Gdybym nic nie powiedział, nie znaleźliby tego gazu pieprzowego.
Rozpoczyna się istny teatrzyk. Oni wiedzą, że ja jestem w ogromnym pośpiechu i wykorzystują to. Jeden z nich, wysoki, łysy i z szerokimi ramionami, zaczyna grać mojego przyjaciela, który jest „wporzo” i chce mi pomóc. Drugi, wyglądający bardziej na urzędnika blondyn, jest tym, który trzyma się reguł. Obaj kręcą głową. Kiedy chcę wyciągnąć gaz z kieszeni i pokazać im, że to tylko malutka puszka na sobaki, szybkim ruchem ręki ten łysy powstrzymuje mnie i wzrokiem wskazuje na umieszczone na dachu kamery. Mówi, żebym tutaj im nic nie pokazywał. Zaczynają rozmawiać między sobą. Mam wrażenie jakby byli pomiędzy puszczeniem mnie wolno a procedurą. Ostatecznie ten łysy mówi, że teraz będzie protokół – spędzę 4 h na granicy i dostanę sztraf wysokości 80 EUR. To już drugie przejście, na którym grożą mi tym pieprzonym sztrafem. Drugi pogranicznik, blondyn, zabiera mnie do wewnątrz budynku do małego pokoiku. Mówi, żebym pokazał mu gaz pieprzowy. Tłumaczy mi, że przekraczanie granic z gazem pieprzowym jest nielegalne. Ale całe szczęście możemy łatwo rozwiązać ten problem i uniknąć protokołu. Wystarczy, żebym włożył “cash cash” do paszportu i wrócił z paszportem do pokoiku. I to biegiem, bo prom odpłynie. A jeszcze bilet trzeba kupić.
Nie mam kasy. Daję mu 10 dolców z nadzieją, że się odczepi. Daje mi talon gwarantujący przejście. Ulga, to mam z głowy. Teraz jeszcze sprint do kasy biletowej. Karta nie działa. Próbujemy drugi raz. Nie działa. Ile w gotówce? 60 hrywien. Ale ja mam tylko 33. To płać w dolarach. Daje 10 dolarów. Kasjerka nie ma jak wydać reszty. I co teraz, i co teraz?! Prom odpływa dosłownie w tej chwili. Mężczyzna stojący obok lituje się i rzuca kasjerce gotówkę, płaci za mnie. „Biegnij chłopie”. Łapię rower i niezdarnie sprintuję. Statek już odbija od brzegu. Pogranicznik zatrzymuje dla mnie bramę i krzyczy, żebym biegł. Dobiegam.
Jest 16:30. Za 20 minut zajdzie słońce, a ja wjeżdżam do nowego kraju. Nie mam jedzenia ani lokalnej waluty. Po rumuńskiej stronie przemiły pogranicznik przestrzega mnie przed Cyganami. Dobrze, że latarki naładowane.

Trasa wspomniane w tym rozdziale:
Dokładną mapę oraz statystyki znajdziesz w powyższym linku.