Rozdział IX: Rumuńska gościnność

Jadę z latarką w ustach. Rozwaliła mi się, a nie chciało mi się naprawiać. Takie lenistwo później się mści, tak jak w tej chwili. Świecę na prawo i lewo rozglądając się za lasem, w którym mógłbym rozbić obozowisko, ale nic nie ma. Tu z kolei gołe wzgórza zamiast pól, jak na Ukrainie. Jestem na wyjeździe z miejscowości Isaccea. Próbuję przez płoty pytać parę osób, czy mógłbym przenocować na ich ogródku, ale nikt mnie nie rozumie, niestety nie mówię po rumuńsku. Jadę dalej przed siebie. Jestem tak skupiony, że nawet nie wiem, ile już przejechałem kilometrów po rumuńskiej stronie.

Nagle widzę po prawej stronie drogi kościół. Przypomina mi się historia Stefano (patrz Rozdział V: Rowerzyści są wszędzie). Zajeżdżam na teren kościoła. Akurat wychodzi zza płotu facet w sweterku i beżowej kurtce, a z nim dwójka chłopaków. Tłumaczę sytuację i pytam, czy mógłbym rozłożyć namiot na terenie cerkwi, bo nie znam kraju i boję się psów i Cyganów. Chyba muszę wyglądać na zdesperowanego, bo nie zadaje żadnych pytań, zgadza się momentalnie. Po chwili oferuje mi, żebym rozłożył sobie namiot w środku małego budynku, który normalnie jest jadalnią, ale teraz w trakcie renowacji cerkwi służy za magazyn. Jestem przeszczęśliwy – to więcej niż potrzebowałem.

kemping w cerkiewnej jadalni
Mój kemping w jadalni. Prąd, ciepło i dach nad głową to znacznie więcej niż się spodziewałem, prosząc o pomoc.

Po dwóch godzinach Aurelian, bo tak nazywa się ksiądz, przychodzi sprawdzić, czy nic mi nie potrzeba. Zabiera mnie do środka cerkwi i pokazuje proces renowacji. Mówi, że metr kwadratowy nowych malowideł kosztuje go 200 euro. Dla tak małej parafii jak jego oznacza to, że renowacja będzie trwała co najmniej 4 lata. Jego dwa główne źródła przychodu, czyli donacje i pogrzeby, uciekają wraz z ludźmi do wielkich miast.

Wracamy do mojej jadalni. Aurelian polewa kieliszek wódki. „Daj Bóg” mówi i wychyla zawartość jednym chaustem. Teraz moja kolej. „Daj Bóg” . Wódkę popijamy jego własnym winem. Najpierw polewa sobie, „Daj Bóg” później do tej samej szklanki polewa mi, „Daj Bóg”. Mówi, że wina się nie sączy, tylko na raz się pije. Przez 2 godziny pijemy tak w kółko, na stojąco, rozmawiając przy tym o Rumunii. Pamiętacie kiedy wspominałem o wadze informacji? W ten wieczór z winem dowiaduję się więcej, niż z przeglądarką internetową dowiedziałbym się kiedykolwiek.

Z Aurelianem, już kiedy Bóg nam dużo dał.

Następnego dnia rano dyskutujemy z Aurelianem o mojej trasie. Oryginalnie chciałem jechać na Braiłę i później stamtąd na Bukareszt. To jest trasa, którą sugeruje Google Maps samochodom. Aurelian mówi, że zna lepszą, spokojniejszą drogę. Staję przed ważnym wyborem. Mogę zaufać Aurelianowi i pojechać jego trasą, ale będę wtedy bez nawigacji i całkowicie zdany na znaki i serdeczność mijanych ludzi. Alternatywnie mogę jechać według mojej trasy, którą mam wgraną na zegarek. Wybór jest tym bardziej istotny, że do Bukaresztu stąd jest około 360 km, więc decyzja będzie miała wpływ na przebieg kolejnych 3-4 dni.

pierwszy wschód słońca w Rumunii
Aurelian budzi mnie wcześnie rano następnego dnia, więc załapuję się na piękny wschód słońca w mój pierwszy prawowity dzień na terytorium Rumunii.

Decyduję się zaufać Aurelianowi. Spisuję na kartce nazwy wiosek, które powinienem minąć po drodze. Podejmując decyzję o wyborze tej trasy, popełniam dwa bardzo duże błędy w procesie. Po pierwsze, nie pytam Aureliana, czy trasa jest pagórkowata. Po drugie, nie filtruje informacji od Aureliana przez filtry rowerowe. Np. fakt, że trasa jest mało uczęszczana to dla kierowcy samochodu świetna wiadomość. Dla mnie potencjalnie też, ale powinienem był się domyślić, że będzie na niej mało sklepów z jedzeniem, i że będzie na niej mnóstwo dzikich psów. To jest dla mnie kolejna lekcja w pozyskiwaniu informacji i podejmowaniu decyzji.

Wskazówki dotyczące dalszej trasy wypisane na kartce. Tak się podrużuje w starym stylu!

Robię tego dnia osobisty rekord przewyższenia – ponad 1000 m w jeden dzień. Momentami nie daję już rady i muszę prowadzić rower. Trasa jest piękna i rzeczywiście mało uczęszczana pomimo dobrego asfaltu. Przez pierwsze 30 km jadę na zmianę przez gęsto pokryte lasem pagórki, a później przez zupełnie puste, pokryte polami po horyzont, rozległe wzgórza.

Przejeżdżam 111 km tylko na bananie i końcówce słoika z miodem. Dojeżdżam do miejscowości Hârșova, która jest moim celem na dziś. Znajduję drewnianą cerkiew zbudowaną w starym stylu pochodzącym z regionu Rumunii o nazwie Maramuresz. Dogaduję się z ojcem Danielem, który pozwala mi rozłożyć namiot obok cerkwi. Mam tu nawet pełnoprawną łazienkę. Ojciec Daniel pyta mnie, dlaczego jadę sam tak daleko i z niespotykaną uwagą słucha mojej odpowiedzi. Opowiada mi o cerkwi, którą przez ostatnie 20 lat budował. Cerkiew jest bardzo kameralna – na jego mszę codziennie może przyjść tylko 10 osób. Więcej nie zmieści się w środku.

Rozkładam namiot i smaruję łańcuch, póki jeszcze słońce nie zaszło. Jestem cały czarny od smaru, a tu nagle przychodzi ojciec Daniel, każe kategorycznie przerwać robotę i daje mi wielką gorącą pizzę. Ja nie lubię mięsa, a pizza jest z szynką, ale nie ma to absolutnie znaczenia. Łapię tymi palcami, które są relatywnie mniej czarne od innych i zjadam wszystko na raz. Polecam każdemu doprowadzić się kiedyś z wysiłku do takiego głodu. Wieczór spędzam w łazience, bo jest tu światło i ciepło, więc mogę komfortowo podzwonić do rodziny i trochę popisać w zeszycie.


Trasy wspomniane w tym rozdziale:

Dokładną mapę oraz statystyki znajdziesz w powyższych linkach.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s