Ojciec Daniel tłumaczy mi jak jechać. Muszę jechać 60 km cały czas prosto do Slobozii. Tam będzie ważne rozwidlenie. Jedna droga, 2A, będzie autostradą, na którą nie mogę wjechać. Druga droga, E60, to stara, ale asfaltowa droga do Bukaresztu. To na niej muszę się znaleźć. W Slobozii pytam na stacji benzynowej i na komisariacie policji, czy na pewno dobrze jadę. Kiedy już trafiam na tę starą drogę, jest bardzo łatwo, bo od razu pojawiają się znaki na Bukareszt. 111 km. Mój cel na ten dzień to miejscowość Urziceni, 60 km przed Bukaresztem.

Jadę większość czasu z wiatrem. Dzień jest tak piękny, że na górze mam tylko krótki rękaw. Jestem już teraz w mniej opustoszałej części Rumunii. Nie spotykam po drodze żadnych dzikich psów. To jest naprawdę dobry dzień. Mogę skupić się w 100% na pedałowaniu.
Dojeżdżam do Urziceni w okolicach 15:00. Pojawia się w mojej głowie pomysł, żeby spróbować zaatakować Bukareszt jeszcze dziś. Zostały jeszcze dwie godziny do zachodu słońca – nieco za wcześnie na szukanie noclegu już teraz. Dodatkowo czuję, że po tych wczorajszych przewyższeniach moje ciało jest w doskonałej formie. Pamiętając błąd w procesie decyzyjnym, który popełniłem wczoraj przy wyborze drogi u Aureliana, hamuję się i najpierw dzwonię do Głuchego, aby zebrać potrzebne mi informacje. Głuchy chce pomimo kontuzji brać czynny udział w wyprawie, więc od mojego wjazdu z powrotem na teren EU (brak roamingu) jest mózgiem wyprawy, moim niezastąpionym operatorem. Jest to nieoceniona pomoc. Głuchy mówi mi, że na mojej trasie do Bukaresztu zostało mi tylko 80 metrów przewyższenia.
60 km i 80 m przewyższenia powinienem zrobić w 3 h przy średniej prędkości 20 km/h. Oznacza to, że gdybym zdecydował się jechać na Bukareszt jeszcze dziś, musiałbym jechać 1-2 h po zmroku. Bukareszt to duże miasto, więc zakładam, że już na przedmieściach będzie światło na ulicach. Dodatkowo mam zapisane adresy dwóch hosteli w Bukareszcie, więc nawet gdyby któryś z nich był pełny, powinienem znaleźć nocleg. Nie muszę się więc przejmować i tracić czasu na szukanie miejsca na obóz.

Decyduję się postawić wszystko na jedną szalę i zaatakować Bukareszt. Marzę o prysznicu. Nie czesałem włosów już z tydzień i czuję, że zaraz będę tam miał dredy. Moja koszulka rowerowa ostatni raz widziała pralkę w Polsce. Jest tak obrzydliwa, że codziennie rano 15 minut zajmuje mi zmuszenie się do jej założenia. Marzę o jajecznicy i w ogóle o jajkach w jakiejkolwiek formie. Odkąd oddałem Głuchemu kuchenkę, nie mam jak nawet przygotować sobie jajek na twardo.
Pedałuję więc. Jadę bardzo szybko. Od czasu do czasu zerkam na licznik. Prawie cały czas widzę tam ponad 30 km/h. Jestem napompowany adrenaliną. Wyścig z czasem. Wpadam w kompletny trans pedałowania. Moje nogi same się ruszają, ja nic nie robię. Czuję się, jakby moja jaźń w ogóle nie miała nic wspólnego z pedałowaniem w tej chwili. Moje ciało jest jak maszyna. Wdech nosem, wydech buzią, żeby pozbyć się nadmiaru CO2 w ciele. Jak parowóz. Jestem jak bajkowy Tomek Lokomotywa na haju – też mam taki przerażający uśmiech na twarzy i jakby robię “ciu-ciu’. Mam wrażenie, jakby nic nie mogło mnie zatrzymać. Wiem, że w tej sytuacji jest to złudne wrażenie, bo szanse są przeciwko mnie, ale i tak się nim cieszę.
Chwilę później łapię gumę, znów z tyłu. Zrzucam biegiem sakwy, ściągam koło, obracam rower do góry nogami. Wymieniam dętkę. Wokół mnie przemykają bardzo szybko samochody, jestem już na ekspresówce. Gotowe, ruszam, nie ma czasu. Czuję, że z rowerem nadal jest coś nie tak, ale nie mogę się zatrzymywać. Modlę się, żeby mnie nie zawiódł przez te ostatnie 40 km.
Guma wyciąga mnie z transu, ale po chwili wchodzę w rytm z powrotem. Przy drodze widzę stragany z owocami. Zatrzymuję się i niczym w pit stopie, nie zsiadając z roweru, kupuję wielką kiść winogron. Zjadam wszystkie w 3 minuty. Jeszcze w Polsce przez 2 tygodnie zaczipowałem się monitorem glukozy. Wiem, że winogrona działają na mój cukier jak LSD, bo mają dużo cukru relatywnie do objętości. Dokładnie tego moje mięśnie potrzebują. Zaraz znów będę Lokomotywą Tomkiem tylko jeszcze w dodatku na cukrowym haju.
Z naprzeciwka biegną na mnie dwa wielkie psy. Gdybyście mnie wtedy zobaczyli – musiało to wyglądać przekomicznie. Niczym Leonidas pod Termopilami ryczę na całe gardło “Paaaaszol na chuj” nie naciskając nawet na sekundę hamulca i prawie je rozjeżdżając, sunę dalej.
Jest już ciemno, ale mi nadal jest gorąco, nie zakładam bluzy, nadal jadę w krótkim rękawku. Patrzę na moje ręce i widzę, że są spuchnięte, jakbym wyszedł z siłowni. Jeden z palców lewej ręki wpada mi w permanentny skurcz od mocnego trzymania kierownicy.
Jest 18:20, 1,5 h po zmroku. Przedmieścia Bukaresztu śmierdzą.
Trasa wspomniana w tym rozdziale:
Dokładną mapę oraz statystyki znajdziesz w powyższym linku.
Pingback: Rozdział XVI: Moja pierwsza góra – atak na Petrohan – Mateusz Andrulewicz