Janina rano pyta, czy może mi jakoś pomóc. Pytam, czy mogłaby ugotować mi 10 jajek na twardo i mówię, że zapłacę. Mówi, że absolutnie nic nie płacę. Oprócz ugotowanych jajek daje mi wielki kawał białego sera, słoik zakuski i słoik dżemu z nieznanego mi owoca. Znów wyprawka jak do szkoły. Przed kościołem zupełnie nieznany facet podchodzi do mnie i daje mi 10 RON, czyli odpowiednik 10 PLN. Mówię mu, że nie nie, i żeby dał do kościoła czy coś, ale jest uparty i nie idzie odmówić. No co mam zrobić.
Mam 60 km do Calafat, gdzie przekroczę granicę z Bułgarią. Mgła tego dnia ustępuje dopiero około południa. Jest już na tyle zimno, że pierwszy raz odkąd zaczęliśmy wyprawę, muszę się docieplić dodatkową warstwą spodni termoaktywnych na nogach, dodatkowym polarowym kominem na szyję i uszy, i drugą parą skarpetek.

Droga prowadzi mnie przez puste, zamglone pola. Brakuje tylko znaku “Welcome to Silent Hill”. Za to wioski o tej godzinie tętnią życiem. Ludzie machają i krzyczą “Cia ciao”, “Salut”, “Drum bun” (szerokiej drogi), “Heeeello my friend” (moje ulubione). Staram się odmachiwać i uśmiechać się, ale czasem okrzyki dochodzą z tak dziwnych miejsc, że nie wiem komu machać. Raz na przykład chłopak krzyczy do mnie, siedząc sobie na drzewie. Dobre parę sekund zajmuje mi zlokalizowanie, skąd dobiegło zawołanie. Dwójka chłopaków wybiega na ulicę przybić piony.

Granica rumuńsko-bułgarska jest najszybsza i najprzyjemniejsza do tej pory. Wszystko idzie bardzo sprawnie, a na dodatek będąc rowerem, nie muszę płacić za przejazd gigantycznym mostem łączącym dwa brzegi Dunaju. Widok z mostu jest imponujący. Jak widzicie po zdjęciach, wyrabiam też powoli fetysz robienia zdjęć baranka (mojej kierownicy) ze znakami miast i krajów.

Bułgaria jest bardzo spokojna. Jadę dobrymi, asfaltowymi drogami, na których mija mnie niewiele samochodów. Wioski są tu dużo rzadziej niż w Rumunii. Okolice Widynia to najbiedniejszy obszar Bułgarii. Nie ma tu supermarketów i na wsi raczej nigdzie nie można zapłacić kartą. W Bułgarii kończy się stan błogiego niezrozumienia co dzieje się wokół mnie. Tutaj wszystko napisane jest cyrylicą, więc wiem jak czytać nazwy miejscowości. Dodatkowo podobno z Bułgarami można dogadać się po rosyjsku.
Od razu po wjeździe do Bułgarii zaczynają się małe i większe górki. Nogi muszą się z powrotem do tego przyzwyczaić, ostatnimi czasy było płasko. Jadąc po górkach często jadę na stojąco. Jadę na tyle wolno, że często nie patrzę się przed siebie tylko mam głowę nisko pochyloną i obserwuję przednie koło. Jadąc tak, zauważam, że oś mojej przedniej opony jest przesunięta parę centymetrów na lewo od osi przedniego widelca. Koło musi być krzywo zamontowane. Na razie to ignoruję, bo nie chcę ściągać sakw i bawić się w naprawianie roweru na ciasnym poboczu, ale będę musiał się temu później przyjrzeć. Nie wydaje mi się, żeby wcześniej tak było.

Przejeżdżając przez miejscowość Dimovo widzę znak na klasztor w Izvorach oddalony 8 km. Nie mam bułgarskich pieniędzy, a nie chcę wypłacać kasy z bankomatu, bo Revolut na weekend ma dodatkowe opłaty. Mam jedzenie, muszę tylko jakoś zdobyć wodę na noc. W klasztorze na pewno będą mieli studnię. Może przy okazji uda się też rozłożyć tam namiot. Nie lubię pierwszej nocy w nowym kraju spędzać na dziko. Ze względu na długie wzniosy muszę się sporo napracować, żeby dotrzeć do klasztoru. Klasztor jest ogromny, ale wygląda na zupełnie opustoszały. Dojeżdżając do niego, widzę w oknie jakby jakąś postać stojącą w bezruchu. Podjeżdżając bliżej, obraz się wyostrza i widzę w oknie upiornie wyglądającą, starą babę w chuście na głowie. Nadal stoi w oknie w kompletnym bezruchu. Macham, uśmiecham się, ale brak jakiejkolwiek reakcji. Widok jak z jakiegoś horroru. Walę w wielką bramę, żeby spróbować z kimś porozmawiać. Ksiądz nawet nie otwiera drzwi klasztoru, tylko wychodzi na balkon. Ta scena z kolei przypomina mi Sarumana przemawiającego z wieży Orthank w Isengardzie. Próbuję się dogadać, ale zostaję przegoniony przez księdza i upiornego babsztyla, który macha na mnie ręką jak na psa. Udaje się przynajmniej zdobyć wodę. Ksiądz pokazuje mi, gdzie znajdę strumyk, z którego bezpiecznie można pić.
Rozbijam obóz 2 kilometry od klasztoru. Jestem w głębokiej dziczy, z dala od jakichkolwiek głównych dróg i ludzi. W nocy ptactwo tu wariuje i wydaje dźwięki równie upiorne co ten stary babsztyl w oknie. Zasypiam niespokojny.
Trasa wspomniana w tym rozdziale:
Dokładną mapę oraz statystyki znajdziesz w powyższym linku.
Polecam Transylwanię i tą górzystą część Rumunii, tam jest super 🙂
PolubieniePolubienie