Rano po złożeniu obozu udaję się do jedynego we wsi sklepu spożywczego. Umówiłem się poprzedniego wieczoru z właścicielką sklepu, że przyniesie mi z rana słoik dżemu domowej roboty. Po tym dżemie od Janiny zachłannie polowałem na tego typu wyrób. Wchodząc do sklepu, przebijam się przez gęstą chmurę dymu papierosowego. Sklep jest podzielony na dwa małe pokoje. W jednym robi się zakupy, a w drugim panowie popijają kawę i piwo i słuchają radio, w którym właśnie mówią o wynikach wczorajszych wyborów. Iveta przyniosła aż trzy słoiki trzech różnych dżemów. Tłumaczę jej po rosyjsku, że nie mogę wziąć wszystkich trzech, bo dziś czeka mnie stromy podjazd i chcę mieć jak najlżejsze sakwy. Wrzucamy słoiki po kolei na wagę i biorę ten najlżejszy.
Dziś mam dzień, który na papierze wygląda na najtrudniejszy dzień wyprawy do tej pory. Muszę wspiąć się z 200 metrów n.p.m na 1400 metrów n.p.m, gdzie w miejscowości Petrohan znajduje się wierzchołek góry. Następnie ze szczytu będę chciał zjechać jak najniżej, żeby uniknąć zimna i zmiennej, górskiej pogody. Podjazd do Petrohanu to 21 km ze średnim przewyższeniem 5%. Zwykle robiłem po 1000 m przewyższenia na odcinkach po 100 km. Dziś mam zrobić 1200 m przewyższenia na odcinku tylko 21 km. Nie wiem zupełnie czego się spodziewać. Nigdy nie jeździłem na rowerze w tak wysokich górach, nigdy nie pokonałem takiego przewyższenia.
Do początku podjazdu mam jeszcze 30 km. Jestem zniecierpliwiony. Chcę już zobaczyć, z czym będę się mierzyć. Zaraz przed rozpoczęciem podjazdu zagaduje mnie na stacji benzynowej Bułgarka, Ivana. Mówi, że pomimo tego, że mamy dziś poniedziałek, droga powinna być w miarę pusta, bo pogoda nie jest najlepsza. Ostrzega mnie przed wilkami w górach, w razie gdybym nie zdążył zjechać z Petrohanu na dół i musiał spać w lesie.
Pierwsze 10 km podjazdu zlatuje szybko. Kolejne 5 km zaczyna być męczące. Ostatnie 6 km myślę już tylko o konserwie, którą zjem, kiedy dojadę na górę. Znów wpadam w trans, szczególnie na początku. Przez te 21 km większość czasu jadę na stojąco. Ciężar ciała mam prawie całkiem na pedałach. Ręce luźno trzymają kierownicę. Nie jest na tyle stromo, żebym ciągnął kierownicą w kierunku tułowia. Rama roweru swobodnie kołysze się z prawa na lewo między udami.
Chciałbym nauczyć się jechać stabilniej przy podjazdach. Za to odpowiadają mięśnie posturalne, które ja akurat mam słabe. Będę nad tym pracował na kolejnych podjazdach w Bułgarii i Grecji.
Dojeżdżam na szczyt. Na Stravie widziałem, że ludzie robią ten segment w 45 minut. Mi zajmuje prawie 2h. Jeszcze długa droga przede mną. W Petrohanie w małym barze jem typową bułgarską potrawkę z fasoli, tzw. bob (боб). Tania i dobra, można dostać ją praktycznie wszędzie. Dla mięsożerców jest jeszcze zupa z flaków, szkembe (шкембе), typowa dla górskich rejonów Bułgarii. Po jedzeniu siadam obok kominka, przy którym suszą się już moja kurtka i rękawiczki. Pierwszy raz jest mi ciepło, odkąd opuściłem klasztor Juliana w Crângu trzy dni temu. Prawie przysypiam.
Wychodząc z baru na kłujący mróz, momentalnie chcę uciekać stąd jak najszybciej. Wsiadam na rower i daję się ponieść drodze w dół góry. Zjazdy takie jak te to osobna dyscyplina kolarstwa. Trzeba nauczyć się zabawy aerodynamiką i ciężarem ciała. Trzeba nauczyć się przecinać zakręty w bezpieczny sposób, nie tracąc przy tym prędkości. Łapię dłońmi dolną część baranka kierownicy. To zwykle pozwala przekroczyć barierę 40 km/h. Następnie chowam łokcie do środka. To kolejne dodatkowe 2-5 km/h. Następnie obniżam tułów tak, że podbródkiem dotykam prawie mostka kierownicy. To niewygodna pozycja, ale mogę nią ugrać jeszcze większą prędkość.
Wiele początkujących osób, w tym ja jeszcze 2 miesiące temu, chcąc być aero pochyla się lekko i myśli, że to jest to. To nie tak. Należy pochylić się tak bardzo, że żeby popatrzeć do przodu, kark musi być zgięty, jakby się było żółwiem wyglądającym ze skorupy. Łatwo rozpoznać kiedy jest się aero, bo szczególnie na początku jest to po prostu niewygodne i nienaturalne. Wielokrotnie przekraczam limit prędkości.
Jadąc tak skulony, pedałuję na najwyższych przerzutkach. Nie odpoczywam w trakcie tego zjazdu, chcę z niego wycisnąć wszystko, co się da. Tętno mam powyżej 140 bpm-ów, prawie takie samo jak na podjeździe. Zerkam na licznik. 62 km/h. Ależ to jest wspaniała nagroda za tę ciężką wspinaczkę wcześniej.
Po zjeździe czekają mnie jeszcze 3 krótsze, ale bardziej strome podjazdy. Chcę je pokonać jeszcze dziś, bo zaraz za nimi zacznie się już zjazd do doliny na 500 m n.p.m, w której leży Sofia i w której pogoda będzie lepsza. Na dwóch z trzech podjazdów momentami prowadzę. Jestem już bardzo zmęczony.
Za ostatnią górką pojawia się znak na Sofię. Zostało tylko 22 km. Byłem tak skupiony na przewyższeniach, że nie byłem świadom, jak niewiele pozostało mi do stolicy. Planowałem dojechać tam dopiero jutro. Widząc ten znak, stwierdzam jednak, że w sumie lepiej się spiąć i zaatakować jeszcze dziś. Znów powtarza się historia z Bukaresztu.
Chwilę za znakiem droga wspina się na małą górkę, za którą zacznie się kolejny długi zjazd. W oddali widzę Sofię, bladopomarańczową w promieniach zachodzącego, jesiennego słońca. Leży w środku doliny, dookoła której roztaczają się groźnie wyglądające góry o zaśnieżonych wierzchołkach schowanych we mgle. Będę się przez nie przebijał w drodze do Grecji.
Trasa wspomniana w tym rozdziale:
Dokładną mapę oraz statystyki znajdziesz w powyższym linku.
Pingback: Rozdział III: Bakota cz. 1 – Mateusz Andrulewicz