Myśli galopują.
Jestem rozdarty między Grekami, Turkami, Arabami i Persami. Chcę odnaleźć mojego Aleksego Zorbę w Grecji. Chcę, żeby moją miarą szczęścia był ser z oliwkami w przerwie od jazdy. Chcę wspiąć się na zimowy Olimp, wjechać na sąsiadującą Ossę, biegać przez wysokie lasy Paransu, w których Odys zdobył bliznę, po której rozpoznała go Eurykleja. Chcę o poranku jeść wysławiane tureckie śniadanie, a następnie godzinami włóczyć się bez celu i mapy po Stambule. Chcę zaznać irańskiej gościnności i zobaczyć radość w oczach gospodarzy z wizyty obcego. Nie myślę o niczym innym, jestem rozpalony. Mój ostatni dzień w Sofii spędzam, chodząc w koło Macieju wariackim tempem, ale wiem, że spacer nie pomoże. W bułgarskim autobusie rozmawiam z siedzącą obok mnie dziewczyną. Jest z Somalilandu na północy Somalii. Opowiada mi o Afryce, w której temacie jestem na razie zupełnym ignorantem, ale wiem już, że na pewno chcę ją zjechać na rowerze. Chcę poczuć na skórze egipski żar, swąd oczu pełnych sudańskiego piachu. Chcę doznać braku przestrzeni w przeludnionej Etiopii, strzepywać rano szron z kierownicy w zimowej Botswanie, przejechać przez opustoszałą pustynię Kalahari. Formuje mi się już w głowie pomysł jak opowiedzieć przygody na kolejnych etapach wycieczki.

Tymczasem jadę dokończyć pierwszą nogę tułaczki. Po 5 dniach przerwy w stolicy Bułgarii nadszedł już czas wrócić na trasę. Zatęskniłem za byciem brudnym, wygłodniałym i bez schronienia do ostatniej chwili przed zmrokiem.