Wyjeżdżając z miasta, stopniowo wraca poczucie wolności. Mych uszu dochodzi pierwsze szczekanie psów, powoli zmniejsza się ilość mijających mnie samochodów, powietrze robi się coraz lepsze. Aż w końcu dookoła przestaję widzieć jakiekolwiek budynki, a wiatr zagłusza silniki samochodów do ostatniej chwili. Wtedy czuję, że jestem z powrotem w trasie.
Pierwszego dnia po wyjeździe z Sofii jadę wzdłuż autostrady A3, tę samą drogą, którą chciał jechać argentyński Mati. Na tym odcinku nasze trasy się pokrywały. Różnice zaczynały się dopiero za Blagoevgradem – ja zamierzałem odbijać tam w kierunku Macedonii Północnej, a Mati chciał z Blagoevgradu jechać prosto na Kulatę i tam planował przekroczyć granicę z Grecją.
Przekraczanie granic na rowerze ma dla mnie dwie twarze. Z jednej strony jest satysfakcjonujące i ekscytujące, bo oznacza eksplorację kolejnego kraju. Z drugiej strony wymaga pewnej finezji logistycznej, bo jeśli przyjedzie się na granicę zbyt późno, ryzykuje się wjazd do nowego, nieznanego kraju o zmroku (jak zdarzyło mi się na Rumunii), lub chwilę przed zachodem słońca (jak zdarzyło się nam na Mołdawii), a ani jeden, ani drugi wariant nie są dobre, ponieważ zwykle potrzebne są przynajmniej dwa dni, a często więcej, na zrozumienie jakimi prawami, zarówno tymi pisanymi jak i niepisanymi, dany kraj się rządzi.
Z tego powodu, wizja drogi omijającej Macedonię Północną i prowadzącej prosto do Grecji bez konieczności przejazdu przez lodowate góry, stawała się coraz bardziej kusząca. Głuchy sprawdził dla mnie trasę i przekazał mi informację, że na Stravie widać, że ludzie jakoś tamtędy jeżdżą. Ignoruję więc nawigację i zamiast kierować się na Delchevo, podążam za znakami na Kulatę.
Pierwsze 50 km to czysta przyjemność. Przejeżdżam malowniczą doliną między górami przynależącymi do pasma górskiego Pirin. Pomimo że droga jest tu momentami nieco bardziej ruchliwa, nie przeszkadza to ani trochę, bo cała moja uwaga skupia się na otaczających mnie widokach.

Chwilę za doliną pojawiają się znaki na Bansko, popularny bułgarski kurort narciarski. Około 20 km za tymi znakami zaczyna robić się już ciepło – ściągam kurtkę i długie rękawiczki. W pewnym momencie droga, którą do tej pory jechałem, łączy się z autostradą. Na mapie od tego momentu nie ma już drogi. W rzeczywistości okazuje się, że jest tu wyłożony asfalt. Od tego momentu nawigacja robi się osobliwa. Albo jadę prosto przed siebie, a jeśli jazda prosto oznacza jazdę w kierunku przeciwnym do Grecji, sprawdzam na zegarku, czy istnieje jakakolwiek droga, prowadząca mniej więcej wzdłuż autostrady i mniej więcej w kierunku Grecji. W ten sposób powoli dojeżdżam do Kulaty. Na pożegnanie z Bułgarią kupuję sobie jeszcze Banicę na słodko z dynią i na słono z serem.

Po przekroczeniu greckiej granicy nie mam już wyboru, muszę jechać autostradą. Zaraz za przejściem granicznym nie ma żadnych zjazdów z autostrady, a zejść z niej także nie mogę, bo za barierkami jest płot. Podjeżdżam więc bardzo niepewnie do bramek i zaglądam w okienko. Pani w okienku mówi, żebym jechał i wpuszcza mnie za darmo. Ze zdziwieniem pytam się, czy na pewno mogę jechać po autostradzie, ale ona macha tylko ręką, uśmiecha się i mówi, żebym trzymał się pobocza i z dala od samochodów. Później mijam tego typu bramki jeszcze dwa razy. Nigdy nikt mnie nie zatrzymuje. Wręcz przeciwnie – jestem zapraszany z uśmiechem do darmowego wjazdu na drogę.

Jazda autostradą jest wyborna, bo pozwala skupić mi się w 100% na pedałowaniu. Nie muszę tutaj nawigować, ponieważ regularnie mam wszystko rozpisane na wielkich zielonych znakach. Nie ma psów, bo cała droga jest ogrodzona. Samochody nie są problemem, bo pobocze jest większość czasu szerokie, i (szczególnie od granicy do Serres) nie ma ich zbyt wiele. Mijam Serres, które było moim celem na dziś. Powoli zaczynam myśleć, że Saloniki są osiągalne.
Gdzieś w międzyczasie drogę zajeżdża mi starszy Grek w furgonetce kateringu i podarowuje mi dwa zapakowane posiłki i całe garście opakowań orzeszków z żurawiną. Wiele osób także kibicuje, trąbiąc.

50 km przed Salonikami na horyzoncie dostrzegam góry. Zawsze w takich momentach, kiedy nie jest się na góry gotowym, pojawia się lekkie drżenie serca na ich widok. Wiesz, że prędzej czy później jakoś będzie trzeba je pokonać. Wiesz, że będzie bolało.
Góry znacznie mnie spowalniają, więc jadę już po zmroku. Dodatkowo pogarsza się tam pogoda i pobocze staje się węższe. Nie mam już jednak wyboru – droga jest wszędzie ogrodzona, więc nawet gdybym chciał się poddać, to nie ma jak i gdzie. Trzeba jechać do przodu.

Wjeżdżam na 650 m n.p.m. Następnie bardzo długi zjazd, już po ciemku. Mam włączoną przednią lampę, ale na najsłabszym trybie, bo niedługo grozi jej rozładowanie. Mój baranek i przerzutka rzucają smoczy cień na drogę. Widzę też, przylegając twarzą niemalże do kierownicy, szybko kręcące się przednie koło. Poza tym nie widać nic, ciemność absolut. Na horyzoncie za to widoki są lepsze. W oddali pulsują setki małych światełek, a za nimi rozpościera się wielka czarna plama, czarniejsza niż wszystko inne. To morze, którego zapach już tutaj czuć. Zjazd jest na tyle długi, że kiedy z powrotem zaczynam pedałować, jestem odrętwiały.
Jeszcze zjeżdżając, widzę, że zanim dojadę do Saloników, czeka mnie jeszcze jedna, mała górka. Już wtedy wiem, że to na niej zionę ducha, to tam polegnę. Nie daję rady podjechać już tego przewyższenia, obolały idę z rowerem po poboczu ruchliwej ekspresówki, prowadzącej już prosto do Saloników.
Zabrakło mi 2,4 km do okrągłej dwusetki na liczniku. Prawdę powiedziawszy, żyłowałem się tego dnia tylko po to, żeby zaspokoić własne ego i do tej dwusetki dobić. Gdybym wiedział, że Saloniki mają tak fajne molo, przejechałbym się nim jeszcze na zakończenie trasy. Ale nie wiedziałem. 197,6 km.
Trasy wspomniane w tym rozdziale:
Dokładną mapę oraz statystyki znajdziesz w powyższych linkach.
Pingback: Wyprawa rowerowa: jak planować trasy – Mateusz Andrulewicz