Z Kastraki ruszam na Półwysep Pelion, który został mi polecony przez Grega. Ten przejazd jest dla mnie przejazdem rewolucyjnym, ponieważ do stworzenia trasy używam poleconego przez Marka Komoot zamiast Google Mapsa, tak jak to zwykle robiłem. Różnica między propozycją trasy wygenerowaną przez Komoot versus propozycją Google Maps jest gigantyczna. Żadna szanująca się nawigacja samochodowa nie poprowadzi nas po drogach, na których są znaczące limity prędkości. Istnieją jednak drogi wiejskie z limitem 50-60 km/h, które pokryte są pięknym asfaltem, nie ma na nich samochodów, a bardzo często prowadzą przez urokliwe okolice. Takimi drogami jeździliśmy razem z Głuchym jeszcze w Polsce. Takimi drogami prowadzi mnie teraz także Komoot.

Jestem niezwykle podekscytowany odkryciem tej apki, bo myślałem, że aby projektować tego typu trasy, trzeba albo poświęcić temu dużo czasu, albo mieć lokalną wiedzę (tak jak w Rumunii Aurelian polecił mi, którędy jechać). Tymczasem ja podczas 30-minutowej wizyty w bibliotece publicznej w Kastraki, zaplanowałem na komputerze kolejne 650 km jazdy, a kiedy skończyłem, wszystko wysłało się na mój zegarek bez potrzeby użycia smartfona.
Jadąc tą trasą, mam wrażenie, jakbym po raz pierwszy odkrywał Grecję. Jadę przez malutkie wioski, a asfalt jest równie dobry co na ekspresówce! Nie jestem poganiany przez mijające mnie samochody, więc mogę naprawdę skupić się na chłonięciu rzeczywistości wszystkimi zmysłami. Jestem zachwycony.
Na takiej trasie czuję większe obciążenie psychiczne, ponieważ jadę przez odludzia i jestem znacznie bardziej zdany na siebie. Muszę też zwracać większą uwagę na logistykę wody i jedzenia. Dodatkowo na takich wiejskich drogach czyha na mnie znacznie więcej psów. To wszystko stanowi cenę za eksplorację, piękne widoki i brak spalin. Wydaje mi się, że jadąc dalej, optymalny byłby miks tras z Komoot i tych z Google Maps. Komoot może sprawdzić się w ruchliwych regionach kraju (np. blisko stolic czy dużych miast) lub w bardziej urokliwych miejscach. Z kolei w sytuacjach, kiedy bardziej zależy mi na jeździe z punktu A do B i na pokonywaniu dystansu, mogę zdać się na trasy z Google Maps z włączoną opcją unikania autostrad.
Na Pelionie bazuje się na kempingu we wsi Kala Nera, 20 km za Volos. Z każdym kolejnym wieczorem spędzonym na kempingu zaprzyjaźniam się z jego właścicielami coraz bardziej. Większość czasu podpytuję ich o Grecję, ale momentami tłumaczę im także szczegóły wyprawy. W miarę jak poznają moją historię, stopniowo zaczynają mnie traktować mniej jak turystę, a bardziej jak gościa. Chciałbym tak przynajmniej myśleć – wersja alternatywna to, że widzą we mnie zagubione dziecko.

Ostatniego wieczoru Antonio i Aristea zapraszają mnie na kolację, podczas której jem ogromny blok fety skropionej oliwą i przyprawionej oregano w towarzystwie Spetzofai, czyli kiełbasy po peliońsku. Jest to drugi raz podczas wyprawy, kiedy jem mięso z przyjemnością. Na deser Aristea częstuje mnie greckim jogurtem z miodem. Przy okazji pytam ich o jogurt grecki. Oryginalnie kiedyś był to bardzo gęsty jogurt owczy. Antonio narzeka, że teraz większość jogurtów jest krowich. Mówi, że prawdziwy jogurt grecki ciężko jest dostać, szczególnie w małych ilościach. Ten, który ja otrzymałem na deser, produkuje się tylko w jednym miejscu w Grecji w okolicach Volos. Najmniejsze opakowanie dostępne w sprzedaży detalicznej zawiera 5 kg jogurtu. Mogę zeznać jednak, że różnica w smaku i przede wszystkim w teksturze jest diametralna.
Moim ulubionym miejscem na kempingu jest drzewo mandarynkowe. Aristea mówi mi, które drzewo ma najsłodsze mandarynki. Moja codzienna poranna rutyna polega na staniu pod drzewem i obżeraniu się małymi, miękkimi i słodkimi jak cukierki mandarynkami. Kiedy zrywam mandarynkę, na twarz skapują mi krople wody z wczorajszego deszczu zmieszane z malutkimi kropelkami ze skórki, wypryskującymi na wszystkie strony w momencie zerwania owocu z gałązki. Potrafiłem stać tak z głową zadartą do góry przez 15 minut. Mandarynki sprawiały wrażenie, jakby nigdy miały się nie skończyć. Kiedy wyjadłem już wszystkie z jednego poziomu, musiałem po prostu wspiąć się lekko na palce i zacząć zrywać owoce z gałązek usytuowanych parę centymetrów wyżej. Obraz korony tego drzewa stojąc na dole zaraz przy pniu i patrząc do góry, budzi u mnie do tej pory wspomnienia zapachu cytrusu i dotyku kropelek wody.

Pelion o tej porze roku ogółem jest ciekawy wizualnie. Oprócz wszechobecnych gajów oliwnych, które w większości są już wyzbierane z owoców (październik/listopad to czas zbiorów dla oliwek), wszechobecne na drzewach są pomarańcze, mandarynki i cytryny. Zaglądając do ogródków, widzę więc miks kulek czarnych, pomarańczowych i żółtych.
Aristea i Antonio robią mi niespodziankę i za pobyt na kempingu finalnie nie oczekują ode mnie zapłaty. Na pożegnanie zapraszają mnie jeszcze do pracy na kempingu w sezonie, w razie gdybym potrzebował sobie dorobić. Wspaniali ludzie.
Kemping, na którym spałem nazywa się Camping Hellas.
Trasa wspomniana w tym rozdziale:
Dokładną mapę oraz statystyki znajdziesz w powyższym linku.