Rozdział XXIV: Bitwa za Termopilami

Z Pelionu do Aten zostają mi już tylko trzy dni jazdy. Na początku jadę kameralnymi drogami wzdłuż wybrzeża. Tutaj jest ciepło, i pięknie, bo często widać morze. Pod koniec pierwszego dnia natrafiam zupełnie przypadkowo na malutką, wypchaną po brzegi greckimi rodzinami tawernę znajdującą się trzy metry od także niewielkich rozmiarów portu. Serwują ją w najprostszy możliwy sposób – wielki kawał mięsa z oliwnym sosem czosnkowym – ale jest to chyba najsmaczniejsza ryba, jaką kiedykolwiek jadłem. W owej tawernie pytam kelnera, co by się stało, gdybym rozłożył namiot na pobliskiej plaży publicznej. Zadaję później to samo pytanie jeszcze paru innym osobom. Wszyscy odpowiadają mi, że wieś jest spokojna i o tej porze roku nikogo na tej plaży nie będzie, a mieszkający w okolicy ludzie są wyluzowani i nie powinno im to przeszkadzać. Rozbijam więc namiot na plaży przy placu zabaw. Kolejny ciekawy nocleg z serii „namiot w miejscu publicznym”.

Namiot rozbity na plaży, obok wieży ratowniczej. O wieże podparty rower kolażowy z flagą powiewającą z tyłu. Na horyzoncie wzgórza, a po lewej stronie płaska tafla wody, morze.

Drugiego dnia mijam Termopile i statuetkę Leonidasa, a już chwilę później sam rozpoczynam własną bitwę w postaci 20-kilometrowego podjazdu. Kiedy podczas powolnej wspinaczki w górę odwracam głowę do tyłu, widzę zostawione w oddali wybrzeże i pociągniętą wzdłuż niego autostradę. Droga, po której jadę, jest zupełnie opustoszała, ale asfaltowa. Komoot znów robi robotę. W okolicach jest mnóstwo psów, tych dzikich i pasterskich. Wyjątkowo jednak nie przeszkadzają aż tak bardzo. Już na 900 m n.p.m wiatr wali mi w twarz jak szalony. Po 20 km wspinaczki mam długi zjazd, ale nie sprawia mi on takiej frajdy, bo wiatr mnie wyhamowuje, a dodatkowo momentami rzuca moim rowerem – uczucie jakby ktoś podstawiał Wam nogę podczas szybkiego biegu. Następnie po zjeździe czeka mnie kolejny podjazd, tym razem jedynie 5 km, ale momentami średnie nachylenie wynosi między 8 a 10%. Tutaj konam. Wspinaczka pod wiatr doprowadza mnie do całkowitego wyczerpania. W tak złym stanie byłem chyba tylko pierwszego dnia jazdy na Ukrainie. Na zmianę prowadzę rower i podjeżdżam parędziesiąt metrów, wypatrując przy tym, czy za zakrętem podjazd się wypłaszcza i płynnie przemienia w zjazd. Zależy mi, żeby zjechać jak najniżej tego dnia, żeby nie spać na wysokości.

Pusty ryneczek w górskiej wiosce. Na środku rynku drzewo przypruszone jesiennymi liśćmi.
Mijane w górach wioski są zupełnie opustoszałe. W jednej z mijanych wiosek, Modi, widzę jedynie jedną kobietę. Wszystkie domy i sklepy są zabite dechami.

W pierwszej wiosce u podnóża gór, z których właśnie zjechałem, zaczynam rozglądać się za miejscem odpowiednim do rozbicia namiotu. Na rogu małej uliczki na skraju Kato Tithorea widzę mężczyznę. W ostatniej chwili, zanim zniknął w drzwiach budynku wołam do niego yassas i pytam, czy mówi po angielsku. Rozkłada ręce i odpowiada, że nie. Wyciągam szybko z worka przeciwdeszczowego kartkę papieru, na której jeszcze w Salonikach poznana Greczynka napisała mi „Dzień dobry, gdzie mogę tu bezpiecznie rozbić namiot?” po grecku. (Świetny patent, będę z niego od tej pory korzystać w każdym kraju.)

Fotografia wspomnianej kartki papieru. Kiedy wspomniana Greczynka to pisała, obawiałem się, że postanowi sobie zażartować i napisze tam coś zupełnie innego. Całe szczęście chyba napisała to, o co poprosiłem.

Mężczyzna czyta i pokazuje, że mogę dokładnie tu, gdzie stoimy, przed budynkiem, który wygląda na podstarzały warsztat. Ucieszony zabieram się za rozbijanie obozu, ale po chwili mężczyzna wraca i mówi „English”, pokazując na telefon. Kobieta po drugiej stronie słuchawki tłumaczy mi po angielsku, że dziś w nocy ma mocno wiać i ma padać deszcz. Sugeruje, żebym spróbował rozbić się w opuszczonym budynku zaraz za wioską. Kiedy się rozłączam, mężczyzna pyta mnie na migi, czy zostaję, czy jadę. Tłumaczę mu, także na migi, że ma dziś wiać wiatr, i że miejsce przed budynkiem nie jest najlepsze. Drapie się po głowie i po chwili namysłu pokazuje, żebyśmy obeszli warsztat dookoła. Zaprasza mnie na ogrodzony ganek i pyta (nadal na migi), czy tutaj byłoby lepiej. Mam tu płot, blaszany dach i ścianę, która chroniłaby mnie przed wiatrem. Mówię mu, że tutaj jest idealnie i dziękuję mu chyba z tysiąc razy.

Zielony namiot rozłożony pod dachem, na ganku budynku. Obok namiotu rower oparty o ścianę.
Dzięki blaszanemu daszkowi i ścianom byłem w nocy bezpieczny pomimo przewidywanego silnego wiatru i deszczu.

Godzinę później, kiedy siedzę już przy rozłożonym namiocie i notuję, mężczyzna wraca, ale tym razem w towarzystwie kobiety. Kobieta, Dionisea, okazuje się być tą samą kobietą, z którą rozmawiałem wcześniej przez telefon po angielsku. Dionisea przynosi mi trzy torby jedzenia: zapiekane papryki z ryżem, chleb, dwa kawałki spanakopity i całe opakowanie świeżych melomakaranów, bo przecież niedługo święta. Mówi, że jest właścicielką tutejszej piekarni i zaprasza mnie następnego dnia rano na kawę. Przedstawia mi też mężczyznę, który mi pomógł. Ma na imię Dimitros, a ja będę tej nocy spać na ganku jego zakładu elektrycznego. Ponownie, wspaniali ludzie w tej Grecji.

Zasmażane papryki z ryżem, pajda chleba. W tle namiot.
Zasmażane papryki z ryżem, czyli grecki specjał, które podarowała mi Dionisea.

Trasy wspomniane w tym rozdziale:

Dokładną mapę oraz statystyki znajdziesz w powyższych linkach.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s